W idealnym mieście inwestycje powstają przy współudziale mieszkańców: projekt wychodzi od potrzeb społeczności lokalnej, a następnie przed przystąpieniem do realizacji samorząd zaprasza mieszkańców do konsultacji. Cel: maksymalne zadowolenie z ostatecznej formy i efektu inwestycji oraz identyfikowanie się mieszkańców ze zmianami. Jednak miast idealnych nie ma, a w Polsce partycypacja społeczna wciąż niezdarnie raczkuje. I tu dochodzimy do modelu poznańskiego.



Nieważne jak konsultują, ważne że konsultują

Historycznie rzecz ujmując konsultacje społeczne nie są wymysłem obecnej władzy, lecz zostały wprowadzone już za czasów prezydenta Grobelnego. Jednak urzędnicy nie traktowali ich do końca serio. Świadczy o tym m.in. przypadek ulicy Bukowskiej, którą przebudowano tuż przed mistrzostwami Euro2012. W czasie gdy konsultowano projekt, na samej ulicy trwały już prace budowlane. Spotkało się to oczywiście z ostrą krytyką miejskich społeczników.

Po dwóch latach władzę przejął Jacek Jaśkowiak, który jako v-ce prezydenta (m.in. od transportu) dobrał jednego ze społeczników – Macieja Wudarskiego. Jednym z celów, jakie postawili sobie panowie, było poważniejsze potraktowanie tematu konsultacji społecznych. Podlegli urzędnicy szybko zrozumieli, że muszą o wszystko pytać mieszkańców, lub przynajmniej reprezentujące ich rady osiedli*. Dochodziło do tak kuriozalnych sytuacji, że Zarząd Dróg Miejskich dopytywał radę osiedla, czy na jej terenie może dopuścić do sprzedaży owoców sezonowych (czyli stanowisko dystrybucji truskawek 'ze stołu’ o powierzchni 1m2). Inny przykład: próbując wprowadzić na danej ulicy kontraruch rowerowy urzędnicy w przestrachu pytali na oślep okoliczne instytucje, co sądzą na temat zmian. Jeśli projekt (ze względu na zmiany organizacji ruchu) zakładał likwidację miejsc parkingowych, naturalną odpowiedzią był brak zgody. Jakkolwiek niereprezentatywna dla społeczności lokalnej była ta odpowiedź, tak dość skutecznie potrafiła zablokować lub opóźnić daną inwestycję.

Konsultacji, nie wieców!

Jednak jeszcze gorzej było na spotkaniach konsultacyjnych, których zamierzeniem było z jednej strony przekazanie informacji z urzędu, a z drugiej dialog z mieszkańcami. Na spotkania skrzykiwali się zarówno przeciwnicy jak i zwolennicy projektu. Czasami na ring wchodzili też lokalni decydenci, czyli politycy np. w postaci radnych. Zamiast rzeczowego dialogu, były ideologiczne wycieczki, docinki, kłótnie, wyzwiska no i oczywiście „najwyższych lotów” żarty. Efekt był taki, że większość wychodziła z takich spotkań niezadowolona. Zwolennicy zmian uznani za oszołomów, obrzuceni wyzwiskami, rozemocjonowani opuszczali spotkanie w poczuciu przegranej; przeciwnicy zaś rozgoryczeni wychodzili w przeświadczeniu, że miasto ich nie słucha i ulega jakimś szaleńczym lobby. Urzędnicy (nienawykli do mediacji) próbowali odnaleźć  się jakoś w tym całym chaosie, lecz najczęściej nie chcąc narażać się komukolwiek, stroniąc  od komentarzy skupiali się jedynie na lakonicznym opisaniu formy projektów. Bardzo trafnie konsultacje podsumował zresztą radny Marek Sternalski, mówiąc o bezsensownym wykrwawianiu się obu stron.

I tak w zeszłym roku „wiece konsultacyjne” odbyły się m.in. w sprawie:

– drogi rowerowej wzdłuż ulicy Grunwaldzkiej:  punktem zapalnym było skrzyżowanie z Matejki, gdzie brakuje miejsca na wydzieloną infrastrukturę rowerową, w związku z czym koncepcja zakładała likwidacje jednego z czterech pasów ruchu, wobec czego protestowali niektórzy radni miejscy i osiedlowi. Ostatecznie stanęło na stworzeniu ciągu pieszo-rowerowego na feralnym odcinku, a zatem na tym pseudokompromisie najbardziej ucierpią piesi, czyli najsłabsi 'miejscy podróżnicy’;

– kontraruchu na Łazarzu (projekt budżetu obywatelskiego):  zarzewiem konfliktu było wycięcie miejsc parkingowych na Łazarzu, wobec czego protestowali głównie radni osiedlowi i część mieszkańców. Finalnie by ochronić jak najwięcej miejsc parkingowych podjęto decyzję o zdjęciu tabliczek wyznaczających sposób parkowania. Kierowcy będą zatem stawać skośnie wjeżdżając (często zbyt głęboko) na chodnik. Znów ucierpią piesi;

– strefy tempo-30 na Starym Mieście: mieszkańcy, radni miejscy i osiedlowi mieli różne zarzuty wobec projektu i prac. Chodziło m.in. o zbyt wiele rozwiązań dla rowerzystów, likwidację miejsc parkingowych (choć takowej w I etapie zasadniczo nie było) i niedostateczną akcję informacyjną wobec tak szeroko zakrojonych działań. Rzeczywiście tu skupiono się głównie na konsultacjach w internecie. W tym pojedynku piesi na szczęście wygrali.


Konsultacje to utopia?

Nie, konsultacje w Poznaniu nie są skazane na porażkę. Wystarczy 'tylko’ zorganizować w strukturach urzędu dedykowaną jednostkę ds. konsultacji, która:

– zatrudni specjalistów lub intensywnie przeszkoli własne zasoby kadrowe m.in. w zakresie: komunikacji, argumentacji i przekonywania, moderacji, rozwiązywania konfliktów, zrównoważonego transportu (bądź co bądź konflikt najczęściej kręci się wokół tematów transportowych)

– przeanalizuje i zoptymalizuje proces konsultacji

– będzie monitorować działania inwestorów miejskich

– będzie organizować włączające jak największą liczbę interesariuszy i maksymalnie powszechne akcje informacyjne

Proste? Nie do końca. Tanie? Zdecydowanie nie!

Zakładając jednak, że taki zespół powstanie: czy wtedy nastąpi wyczekiwany cud i wszyscy będą zadowoleni? Nie, bo wszystkich zadowolić się nie da, a oczekiwaniu zainteresowanych stron są często sprzeczne. Podniesie to jednak jakość samego procesu konsultacji, a być może przekona też część mieszkańców do zmian. W idealnym wypadku uwrażliwi ich na problemy i potrzeby innych oraz skłoni do myślenia w kategorii dobra wspólnego.

PS (Posłowie Sadomasochisty)

Tak, sam często uczestniczę w konsultacjach on-line, ale rzucam się też w otchłań tzw. realu, gdzie na specjalnych spotkaniach urzędnicy próbują uspokajać bojących się wszelkich zmian mieszkańców i przekonywać ich do idei projektów. Jednak coraz rzadziej zabieram na takich zebraniach głos. Trudno mi nawet komentować wypowiadane półgłosem, czy wykrzykiwane uwagi przybyłych mieszkańców. Zdecydowani (i często bardzo rozsądnie argumentujący) zwolennicy zmian są oskarżani chociażby o „ucieczkę z psychiatryka”. Kiedy sam próbuję przeciwnikom zmian (szczególnie tym cierpiącym na niezdiagnozowany syndrom Krugera-Dunninga) podawać jakiekolwiek dane, cytować badania, statystyki, analizy – fukają wywracając do granic możliwości oczami: „Wierzy pan w to?!” Dodatkowo ważnym argumentem w dyskusji jest też wiek: „Ile Pan ma lat?!” / „Co Pan może pamiętać!?” – może tego rodzaju zarzuty powinny mi bardziej schlebiać niż denerwować.  Tak czy siak, na spotkaniach częstym lejtmotywem jest ” głośniejszy ma rację”. Podobno „demokracja polega na ochronie mniejszości, a nie po prostu na wykonywaniu woli większości”, ale kogo tam obchodzi opinia jakiegoś zadżumionego Camusa, któremu przecież na pewno nie chodziło o rowerzystów, czy pieszych. Phi!

*frekwencja w wyborach do rad osiedli w roku 2015 wyniosła 7,9%

Artykuł powstał m.in. w ramach projektu Youth Peacebuilders Multipliers organizowanego przez Youth Peace Ambassadors Network oraz Sende